Całkiem niedawno bloger Consolamentum stworzył notkę o wolności. O wolności do niepamięci. Sympatyczny narodowy socjalista zastanawiał się, czy wolność jest tylko dana, czy jest – jak mawiał klasyk – również zadana? Consolamentum, jak wydaje się, przystało na reprezentanta lewicy prawicowej, czy też lewicy patriotycznej wahał się, grymasił i zmagał się z targającymi go wewnętrznymi sprzecznościami. Czy wolność do jest ta „do”, czy „od”. Ostatecznie, acz nie bez nuty zawodu, konkludował bloger, że właściwie wolność nie może zobowiązywać. Wygrała więc, w tym wewnętrznym starciu, chyba ta lewicowa część autora. Dzisiaj podobny temat poruszył inny Krzysztof. Ten jednak nie ma żadnych wątpliwości. Wolność, o ile w ogóle ma dla tego blogera jakieś szczególne znaczenie, to tylko taka, która jest obwarowana wymogami. Wolność konstytuuje się będąc-pamiętana przez jej spadkobierców względem tych, którzy ją przynieśli. Inna wolność, to wolność pozorna i niepełna. Wolność „od” to nic innego jak chamskie buty depczące pamięć. W rozmyślaniach Ligęzy nierozłącznym elementem wolności jest pamięć i cześć.
Zostawmy na boku deliberowanie nad tym, czy ta „wolność” to wolność „rzeczywista”, czy tylko konstrukt, ewentualnie dyskurs będący przejawem najbardziej opresyjnej władzy, czyli takiej, której oczywistość stanowi jej najistotniejszą gwarancję. Pozostańmy na chwilę w sferze rozmyślań jakie zwykło się w Polsce uskuteczniać, gdzie wróg jest jasno określony i wszyscy wiedzą jaki ma kolor i skąd nadszedł i gdzie poszedł, ewentualnie pod jakim kamieniem się jeszcze kryje. No i co z tą wolnością? Czy ona nam została dana, czy zadana i dlaczego?
Istnieje oczywiście pewien sposób mówienia o wolności, w którym materializuje się ona tylko przez spełnienie odpowiednich warunków. I to jest stanowisko bliskie Krzysztofowi Ligęzie. Wolność jest tutaj umęczona ciągłymi hołdami składanymi na grobach tych, którzy ponieśli za nią ofiarę. W takiej optyce istnieje ciągłe napięcie między przeszłości i przyszłością. To wolność permanentnego pouczania o tym, że „naród bez przeszłości, to naród bez przyszłości”. IMFO (In my fucking opinion) to wolność bez przyszłości. Żadna to wolność – to celebracja przeszłości.
Nic w przyszłości zdarzyć się nie może, bo to co nobliwe już się zdarzyło i wyznaczone zostało intensywnością cierpienia tych, którzy złożyli ofiarę. Nie ma miejsca na zmiany, ponieważ byłoby to sprzeniewierzenie się Tradycji i Pamięci Narodu, a naród bez przeszłości to naród bez przyszłości. Przeszłość i przyszłość mieszają się, podług takiej wizji, w jednym kotle martwej historii (szara maź?) nie tworząc zmiany jakościowej. Egzystencja jest ciągłą kontynuacją. Przeszłość narodu jest jego przyszłością, a wszystko to dlatego, że przymusza nas do tego zadana wolność. Jeśli się tak nie uważa, no to tylko gromy na łeb delikwenta z moralnego piedestału.
Naród z pamięcią o przeszłości, to naród bez przyszłości. I tu chyba miejsce na wyznanie wiary – jestem progresywistą, wierzę w postęp i uważam, że moralność nie konstytuuje się przez pamięć, ale przez to czy ogół szczęścia (aj ta etyka ateistyczna) zachowuje tendencję wzrostową. Tym samym zupełnie neutralny etycznie jest dla mnie rozpad rodzin, spadki demograficzne, szarganie narodowych świętości (oczywiście do momentu kiedy szarganie nie przybiera postaci palenia dzieł sztuki i niszczenia budynków), znikanie państwa narodowego. Świat społeczny toczy się jako proces, a wolność „do” będąca zobowiązaniem poczynionym u przodków uniemożliwia (o, o!) postęp. Na magrinesie można tylko odnotować, że wolność-jako-zobowiązanie się w historii nie sprawdza - zeszliśmy przecież z drzew.